Ksiądz Tadeusz Puton jest od 30 lat duszpasterzem szkockiej Polonii. Na co dzień posługuje w Katedrze Najświętszej Maryi Panny Wniebowziętej w Edynburgu oraz służy pomocą rodakom w okolicznych miejscowościach. Jest to nie lada wysiłek dla jednej osoby – w niedzielę ks. Tadeusz, w zależności od bieżących potrzeb, jeździ między 4-5 kościołami, odprawiając po 6-7 Mszy św.
Mimo tego obciążenia prezentuje swoją postawą prawdziwy polski etos pracy – np. kilka miesięcy temu z przemęczenia stracił przytomność podczas odprawiania Mszy św. Jednak po paru minutach, kiedy wierni pomogli mu stanąć na nogi, bez ceregieli wrócił do sprawowania liturgii. Pielęgniarzom z karetki pogotowia, którzy chcieli się nim zająć powiedział, że bardzo dziękuje za troskę, ale nie ma czasu, bo musi pędzić do następnego kościoła na kolejną Mszę św.
Kajetan Soliński: Jak rozpoczęła się księdza historia w Szkocji?
Ks. Tadeusz Puton: Przyjechałem do Edynburga w 1991 r. Zostałem oddelegowany do Polaków, którzy zostali po II wojnie światowej w Szkocji. Przede mną posługiwał tutaj ks. Szuberlak, który wówczas był już bardzo wiekowy i prosił o wsparcie w opiece nad Polonią. Dlatego zwrócono się do mnie z prośbą o pomoc. Zgodziłem się, miałem przyjechać na 1-2 lata, trochę się to przedłużyło, bo jestem tutaj już 30 lat. (uśmiech)
Jak duża była Polonia w Edynburgu w latach 90. minionego wieku?
Była to grupa ludzi, przeważnie starszych, którzy przeszli wojnę, jechali z Rosji, przez Afrykę do Wielkiej Brytanii. Po 1945 r. do Polski nie mogli wrócić, bo czekały ich szykany bądź śmierć. Dlatego zdecydowali się pozostać tutaj. Biskup pozwolił korzystać nam z oratorium Św. Anny na West End (Oratory of St. Anne). Niestety, ta grupka coraz starszych ludzi powoli się kurczyła. Pełniąc posługę miałem bardzo dużo pogrzebów, bardzo mało chrztów, a ślubów praktycznie wcale. Mimo tego, w latach 90. grono to było ciągle dosyć liczne. Co tydzień na niedzielną Mszę św. przychodziło ok. 150 osób. Mieliśmy oczywiście Mszę św. też w pozostałe dni tygodnia. Sytuacja zaczęła się diametralnie zmieniać od połowy 2004 r., kiedy Wielka Brytania otworzyła granice dla Polaków. Do pracy przyjechało bardzo dużo naszych rodaków. W stosunkowo krótkim czasie kaplica Św. Anny stała się za mała żeby pomieścić wszystkich w niedzielę. Do wspólnoty dołączali wówczas zwłaszcza młodzi ludzie, a nasza polonijna grupa bardzo szybko się rozrosła. Była znacznie większa potrzeba posługi duszpasterskiej i przybyło sporo pracy, jednak udało się sprawnie zapanować nad nową sytuacją, bo było wtedy nas, polskich księży, dużo więcej. W Edynburgu i okolicach pracowało ok. 10 kapłanów. Co prawda należeli oni do innych parafii, ale włączali się też w pomoc przy opiece nad rozrastającą się wspólnotą rodaków. Sytuacja skomplikowała się kiedy Oratorium Św. Anny zostało zamknięte, bo osunął się fragment ściany.
Co stało się wtedy z polską wspólnotą?
Nigdy już nie wróciliśmy do kaplicy na West End. Przeniosłem nasze niedzielne Msze św. do Katedry Najświętszej Maryi Panny Wniebowziętej na York Place. Na początku ustalone zostało, że będziemy mogli sprawować dwie Msze św. w niedzielę. W tygodniu codzienne Msze św. odprawiałem w Polskim Klubie na Drummond Place. To było prowizoryczne ratowanie sytuacji po wypadku w oratorium. Jednak po roku czasu zdecydowałem, że trzeba to uporządkować. Nie powinno przecież tak być, że w niewielkiej salce klubu Polacy nie mogą się pomieścić – a kościół stoi w tym czasie pusty. Ostatecznie w 2015 r. na dobre przenieśliśmy się do katedry.
Czy w tym czasie ksiądz sam zajmował się całą Polonią?
Zajmowałem się naszą wspólnotą, ale przyjeżdżali też inni księża, którzy pomagali: ks. Piotr, ks. Andrzej. Opiekowali się i Polonią i szkockimi wiernymi. Oprócz posługi dla miejscowych społeczności odprawiali też np. wieczorną polską Mszę św. w swoich kościołach. Oficjalnie przyjeżdżali do parafii szkockich, żeby w ramach tego zajmować się też rodakami.
Jak wspomina ksiądz rok 2004 i otworzenie brytyjskich granic dla Polaków?
Wtedy przyjechała największa fala nowej emigracji. Katedra wypełniła się zwłaszcza młodymi ludźmi, tymczasem wiernych z powojennej Polonii niestety ubywało. Trzeba zaznaczyć, biorąc pod uwagę skalę ówczesnego zjawiska, że tylko niewielka część przyjezdnych trafiła do kościoła. Owszem nasza świątynia była pełna, ale nie czarujmy się – gdyby na Mszach św. zaczął pojawiać się porównywalny procent do proporcji chodzących do kościoła w Polsce, to nie pomieściliby się w środku. Niestety bardzo dużo osób nie praktykuje. Zjawiają się tylko wtedy, kiedy potrzebują zaświadczenie do sakramentów.
Oprócz tego, jest grono stały wiernych, których zawsze, co tydzień albo częściej, spotykam w kościele. Jest to „solidna firma”, osoby, którym rzeczywiście zależy na utrzymywaniu więzi z Bogiem i można na ich obecności niezawodnie polegać. Tak jak wspominałem, odsetek praktykujących jest znacznie mniejszy niż w naszym kraju. Do kościoła przychodzi maksymalnie do 10% Polaków. Mimo tego, jest to grupa tak liczna, że jako wspólnota prowadzimy pełen zakres posług: katechezy, chrzty, przygotowanie do sakramentów św., nauki przedślubne, codzienna spowiedź – wszystko w języku polskim.
Jak toczyły się losy polskiej wspólnoty w późniejszych latach?
Na początku, kiedy w 2004 r. rozpoczęła się masowa emigracja, do kościoła chodziło znacznie więcej osób. Później, z biegiem lat, można było zaobserwować pewną rotację – jedni wyjeżdżali inni przyjeżdżali, po czym w dalszej perspektywie czasowej, liczba wiernych powoli się zmniejszała. Część osób zaczęła chodzić do szkockich kościołów, inni, coraz bardziej przejmując miejscowe zwyczaje, rozluźnili swój związek z Kościołem. W takiej sytuacji było potrzebnych już mniej kapłanów, część z nich wróciła do Polski, niektórzy zostali na szkockich parafiach – ale już tylko jako duszpasterze lokalnych wspólnot.
Czy w podobny sposób kształtowały się realia innych polonijnych wspólnot na Wyspach?
Zdecydowanie nie. Zupełnie inaczej sytuacja wygląda w Anglii, gdzie tzw. stara Polonia była znacznie liczniejsza, a jej początki sięgają drugiej połowy XIX w. W samym Londynie jest osiem polskich parafii. Pod tym względem realia są tam odmienne, bo do kościołów chodzą, już z pokolenia na pokolenie, te same rodziny, więc jest stała, niezachwiana grupa wiernych. Status tych wspólnot nie jest aż tak podatny na wzrosty i spadki migracji, tak jak u nas w Edynburgu, gdzie nie mamy polskiej parafii – ponieważ nie mamy kościoła. Działamy na zasadzie polskiego duszpasterstwa przy szkockiej wspólnocie. Mimo że powierzono mi rolę polskiego proboszcza, polega ona na tym, że zajmuję się wiernymi znad Wisły, natomiast od strony praktycznej jestem po prostu kapelanem dla Polaków. Jako wspólnota nie możemy podejmować żadnych decyzji samodzielnie, na wszystko musi wyrażać zgodę proboszcz katedry, a w hierarchii kościelnej podlegamy szkockiemu biskupowi.
Jak wyglądała sytuacja w latach 40. XX w. – czy wtedy była możliwość kupienia kościoła dla Polaków?
Na początku, po II wojnie światowej, była tu ogromna liczba Polaków. To w Szkocji nastąpiła demobilizacja m.in. dywizji generała Maczka i oddziałów z Armii Andersa. Jednak w ciągu kolejnych lat sporo osób porozjeżdżało się. Duża część przeniosła się do Anglii, inni wyemigrowali za ocean – do Stanów Zjednoczonych, Ameryki Południowej, Australii. Powoli grupa Polaków w Edynburgu malała, jednak ciągle była to społeczność licząca kilkanaście tysięcy. Z biegiem czasu różnie toczyły się losy Polonusów. Cześć pożeniła się z miejscowymi dziewczynami i pozakładała rodziny, a ich związki z polskością, w kolejnych pokoleniach, były już coraz słabsze.
Według mnie wielkim błędem tego powojennego okresu było to, że nie kupiono kościoła na potrzeby bardzo licznej wtedy diaspory. Były takie możliwości i były takie pomysły. Zresztą ówczesna wspólnota i jej kapelan ks. Bombas bardzo naciskali na to rozwiązanie. Osobami decyzyjnym byli wtedy polscy wojskowi, którzy bronili się przed realizacją tego pomysłu, obawiając się w dalszej perspektywie m.in. wysokich kosztów utrzymania. W ich mniemaniu – kurcząca się polska społeczność w Edynburgu, mogłaby nie sprostać takiemu obciążeniu. Jednak teraz, z perspektywy czasu, możemy już niemal z całą pewnością powiedzieć, że były to niepotrzebne obawy – a decyzja była błędna. Doświadczenia z innych brytyjskich miejscowości, gdzie doszło do zakupu świątyni przez naszą emigrację, pokazują że posiadanie własnego kościoła stawało się bardzo silnym spoiwem dla Polaków. Dzięki temu środowiska te stawały się bardziej zintegrowane i zorganizowane, a założone wówczas polskie parafie funkcjonują do dzisiaj.
Czy za czasów księdza posługi pojawiały się jeszcze inicjatywy stworzenia polskiej parafii?
Tak, w 2004 r., widząc ogromną ilość nowych emigrantów z Polski, powróciliśmy do tej koncepcji. W przedsięwzięcie włączyło się wiele osób i w stosunkowo krótkim czasie byliśmy już całkowicie gotowi do realizacji tego pomysłu. Jednak na końcowym etapie władze edynburskiej diecezji zaopiniowały negatywnie projekt i do kupna niestety nie doszło.
Chodząc do katedry można odnieść wrażenie, że najliczniejsza grupa wiernych to właśnie Polacy. Czy faktycznie tak jest?
Polacy stanowią znaczny procent wiernych odwiedzających katedrę. Na naszych Mszach św. jest zazwyczaj wysoka frekwencja. Dołączają do nas też często emigranci z innych krajów słowiańskich. Co więcej, widzę z biegiem lat, że niemała grupka miejscowych Szkotów też regularnie przychodzi na nasze liturgie. Natomiast w wielu szkockich kościołach katolickich jest niestety odwrotna tendencja, wiernych powoli ubywa. Na przestrzeni ostatnich lat widać to nawet po świątyniach z okolicy, gdzie likwidowane są niedzielne Msze św., a co jakiś czas zamykany jest kolejny przybytek. O polskiej wspólnocie nie można tego powiedzieć, jest na tyle duża i stała, że nie narzekam na brak pracy, wręcz przeciwnie. (uśmiech) Sporo osób przyjeżdża nawet z miejscowości oddalonych od Edynburga np. z North Berwick albo Dunfermline, bo wiedzą, że codziennie w katedrze można się m.in. wyspowiadać u polskiego księdza.
Głową Kościoła anglikańskiego jest Królowa Elżbieta II. Jest to wyznanie utrzymywane ze skarbu państwa. Na jakich zasadach funkcjonuje protestancki Kościół Szkocki?
Na czele szkockich protestantów stoi promotor. Pod tym względem jest to wspólnota niezależna od Kościoła anglikańskiego. Natomiast w kwestiach finansowych działa tak samo jak w Anglii – jest utrzymywana przez państwo. Składki na tace też tam funkcjonują, ale jest to tylko dodatek. Pastorowie są na państwowych pensjach. Świątynie są opłacane i remontowane z publicznych środków i należą do państwa. Zamykane są nie dlatego, że brak funduszy na ich utrzymanie, tylko dlatego że taka jest polityka władz. Widać jak bardzo to zjawisko nasiliło się na przestrzeni czasu – kiedy przyjechałem tutaj w 1991 r. poszedłem z ciekawości do kościoła protestanckiego St. Paul’s and St. George’s – tuż obok katedry. Była to wtedy liczna, dobrze prosperująca wspólnota, a świątynia podczas liturgii była pełna. Teraz to samo miejsce świeci pustkami. Mniej więcej co roku sprzedawany jest jeden kościół protestancki – po czym przerabiają go na pub, restaurację albo hotel.
DRUGĄ CZĘŚĆ ROZMOWY OPUBLIKUJEMY W EDYNBURG.ONLINE ZA TYDZIEŃ
Rozmawiał Kajetan Soliński. Treść i fotografia: Polski Magazyn w UK